Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Staroście, który się w niego wpatrywał, zdawało się, iż ma do czynienia z nawpół obłąkanym.
Wtem Kożuszek odezwał się głosem drżącym:
— Panu Bogu wszechmogącemu dziękuję, że dozwolił mnie, grzesznikowi niegodnemu tej łaski, spełnić czego dawno pragnąłem i zbliżyć się do was, panie starosto! Tak! pragnąłem na początku tej drogi życia, w której bramie stoicie, powitać was, jak się u starych Rzymian witało przychodnia ostrzeżeniem: Cave canem! Szczęśliwy jestem, że mogę ci powiedzieć: psów się strzeź i gorszych od nich ludzi!
Dziwny ten początek tak jakoś brzmiał niezrozumiale w uszach starosty, iż nie umiał nań odpowiedzieć. Człowiek ten zawsze mu jeszcze obłąkanym się zdawał.
Głos żebraka zwolna łagodnieć zaczął i drżącym być przestał.
— Spytacie mnie pewnie, jakiem prawem ja, nędzny żebrak, twoim mentorem się kreuję? A, panie! bo mi cię żal... bo ty, kwiatku świeży, rozwinięty na pniu starego rodu wielkiej zasługi, idziesz nieopatrzny i nie wiesz, że w tej życia dobie jeden krok fałszywie postawiony może poprowadzić na bezdroże, z którego nie wyjdziesz cało.
Starosta tą admonicyą uczuł się trochę obrażonym; widać to było z nagłego rumieńca, który mu na twarz wystąpił, i z wyrazu oczów jego.
— Młodym jesteś, krew masz gorącą — ciągnął dalej Kożuszek. — Ludzie na twą niewinność, nieświadomość, ich zlości na twe żądze czyhają, jak na pastwę... Zgubią cię!