Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co? On coś zna — szepnął Maciej. — O niego się ocierać niezdrowo. Wiem ja o tem.
Dydak ciekawie się wykręcił cały do mówiącego.
— A ja powiem — odparł hajduk — że czy on zna, czy nie, to tam widłami pisano, ale zbroić coś musiał.
Maciej ruszył ramionami.
— On-że tu nie od wczora. Gdyby co na niego było, miało czas się pokazać.
Wdanie się pana Macieja zamknęło usta rozmawiającym, ale im otworzyło uszy. Hajduk, pomilczawszy, rzekł, zwracając się do niego:
— Musiał coś zbroić, kiedy tam z góry — wskazał palcem na sufit — na niego instygują.
Pan Maciej począł się uśmiechać i głos zniżywszy, mówił do ciekawie przysłuchujących się:
— A jakby nie mieli instygować? albo to on mało im nagada takich rzeczy, jakich oni i z ambony nie posłyszą? Co za dziw! Chybaście nigdy nie byli przy nim, kiedy stanie albo przed kruchtą i żga wychodzących z kościoła, albo i przed zamkiem tych, co na sejm jadą. Czasem się magnaty juszą i pienią ze złości. Więc jakżeby takiego człowieka nie mieli prześladować?
Hajduk zamyślił się.
— Coś ja o tem słyszał, ale co mi było po tem? Jednem uchem weszło, drugiem wyleciało. A cóż im gada takiego? — spytał.
— A no, gołą prawdę — mówił dalej Maciej. — Jednemu, że chłopów uciska, drugiemu, że sług nie płaci, trzeciemu, że dziewczęta zwodzi