Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzecz. Będzie za to coś, kto spenetruje, zkąd on wychodzi i dokąd wchodzi. Jednemu się za nim nie nabiegać; ale nas kilku, żeby dyabła zjadł, żeby się pod ziemię schował... dojdziemy.
Dydak głową kiwał, twarz miał jakąś niejasną, nic niemówiącą, usta zacięte; ale choć hajduk obchodził się z nim jak z ba i bardzo jakimś, wejrzenie, które czasem rzucał mały na ogromnego, więcej sprytu zdradzało, niż wielomównego nauczyciela instrukcyi.
— Na ten przykład — bąknął nareszcie Dydak — gdyby my jego gniazdo odkryli, to ileż?
Hajduk się zamyślił.
— Bo to, widzicie — cedził powoli mały — kiedy się człek taki ma z czem kryć, niełatwa rzecz trop znależć. Nie jeden dzień, ani dwa... Kto go zresztą wie, jaką on moc ma? To niełatwa sprawa.
Poczęli gwarzyć to ciszej, to głośniej, a Maciej, który wzmiankę o Baranim kożuszku posłyszał, drgnął cały.
Pochylił się niby bez myśli ku rozmawiającym, chcąc, jak się zdawało, do ich narady się wmieszać. Dosyć długo mu się nie wiodło.
W ostatku, gdy znów głośniej coś o Baranim kożuszku odezwał się hajduk, pan Maciej spytał:
— O tym żebraku mówicie? — i udał, że się śmieje.
— A no — odparł Dydak, obracając się z ciekawością.
— To bo człek — mówił Maciej, kręcąc głową.
Hajduk słuchał z uwagą.
— Co myślicie?