Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jej, poprzysiągł od jutra wnijść we wskazane mu sfery.
Gospodyni przytem dała do zrozumienia, iż jej bardzo byłoby przyjemnie zbliżyć się do koryfeuszów ruchu i że rachuje na to, iż starosta, zabrawszy z nimi znajomość, pomoże jej także do zaznajomienia się z nimi.
Czegóżby był młody szaleniec nie przyrzekł i na coby się nie zgodził...
Zręczna intrygantka, z łatwością osiągnąwszy cel, w nagrodę potem dozwoliła mu i patrzeć w te oczy swe, które mówiły co chciała, i zacząć gawędkę o sentymencie.
Młodzieniec nie taił się, że choć miał szczęście dopiero po raz drugi ją widzieć, był w niej szalenie rozkochany. W owych czasach nader szybko rozgrywających się spraw miłosnych, nie było w tem nic nadzwyczajnego.
— Ja w te nagle wybuchające płomienie — odezwała się Loiska — nie wierzę. Jak za dawnych czasów, radabym zawsze miłość wypróbować wytrwałością i ofiarami. Najlepszym jej probierzem jest... czas!
— I najstraszniejszą dla niej torturą — westchnął chłopak.
— Miłość — dodała poważnie — jest rzeczą bardzo piękną, ale miłostki szkaradną. Ja ich nie cierpię.
— Ja też — odparł — nie rozumiem inaczej miłości, jak bardzo seryo i z zupełną ofiarą siebie; lecz pewien jestem, że wrażenie tak silne, jak to, którego