Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żywot i sprawy Pełki.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż się strasznego stało? com tak przewiniła? Długoż oni tu siedzą?...
Pełka jakby się zawstydził sam siebie, głowę spuścił, nie rzekł już nic — i wyszedł.
Przy obiedzie przybyło jeszcze humorów i ochoty... Wszyscy byli weseli, oprócz Pełki, który siedział, nie jadł, słuchał i patrzał to na nią, to w okno. Łowczy, któremu wypadło siedzieć przy nim, potniał i tuwalnią się raz wraz ocierał, tak mu czegoś Pełki strach było. Parę razy ku niemu zerknął i wnet twarz odwrócił z trwogą. Medard miał ręce pod stołem złożone, a trzęsły mu się i posiniałe były, jakby febry dostał, choć dzień był gorący.
Po obiedzie przystąpił doń kniaź i, ująwszy pod rękę, wyniósł się z nim w dziedziniec pod lipę.
— Waszmość coś mi patrzysz jakby chory? — rzekł.
— Bom i niezdrów.
— Mam driakiew wenecką w puzderku, — odezwał się Kozika — nie mógłbym służyć?
— Dziękuję — na moją chorobę niema pono ani balsamu, ani driakwi.
— Dawno waszmość znasz panią pisarzową? wypytywał Kozika.
— Od dzieciństwa jej i mojego...
— Kobieta jak łania... a humor! a żywość!... Daj go katu! Słyszałem, że trzech mężów miała? prawda to?
— Rzeczywiście...
— I jednego po niej nie znać! — mruczał Kozika — jeszczem takiej nie widział... Myślicie, że zamąż gotowa?
— Nie wiem — odparł Pełka...
— Co mi waszmość jako domownik radzisz? — spytał — jest tu czego siedzieć czy nie? Jejmość śliczna, niema co rzec, ale ząbki szczerzy po wszystkich... Pono ona nie dla mnie.
Uśmiechnął się Pełka.