Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 1.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dręczył się myślami, ściemniało, chłód od morza zawiewał, gdy cień białéj sukni znikł z ulicy i ktoś z lekka uderzył go po ramieniu — Jakób stał przed nim.
— Chodźmy do domu, rzekł, chodźmy.
— Służę ci, odparł Iwaś, ale nie do domu, oba jesteśmy natarczywie zaproszeni, czeka na nas grzeczna Włoszka nasza Colomi w hotelu francuzkim z herbatą.
— A cóż znowu! zawołał Jakób — ja potrzebuję samotności. Czy przyrzekłeś?
— Jak prawie... bo ja — wcale samotności nie potrzebuję, odparł Iwaś — ani nawet sądzę byś ty jéj, szanowny mój dwudniowy przyjacielu, tak bardzo miał pożądać. Mało się znamy, ale są rzeczy które się czyta w sercu człowieka jak gdyby człowiek był szklanny... chodźmy razem. Włoszka jest niepohamowanie ciekawą, jeśli ty do niéj pójść nie zechcesz, ona do nas przybiedz gotowa. Toby było gorzéj, nie ma sposobu, idziemy.
Jakób zmarszczył się nieco, ale prędko rozchmurzył.
— Prawda, rzekł, na stare rany ciepłe nakazują powietrze, idźmy się trochę rozgrzać rozmową, zadurzyć, ogłuszyć, śmiać, szaleć.