Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 1.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w przyszłości!! Stokroć więc lepiéj było się wycofać w porę.
Zaledwie go pożegnali, gdy ocierając pot z czoła przywlókł się cygan z uśmiechem na ustach, witając ich głową zdaleka... Wachlował się chustką porozpinany, ale znać było że mu to powietrze ciepłe przyjemne robiło wrażenie, szedł rozpromieniony, o ile twarz jego bronzowa promienieć mogła.
— No! no! zawołał podchodząc — jakże się wam podoba ta Genua? Mnie nie... ale żyć można. Naprzód, to nie jest miasto ale w starym pałacu założony kramik... hałas ogromny, osły ryczą jak nigdzie, po ulicach więcéj jeszcze osłów poubieranych w baryłki niż ludzi... gorąco tęgie i wszetecznie brudno... Nie powiem co się dzieje z nosem... Seccatura! koloryt wschodu, fizyognomia niedojrzałego orjentu, wonie też konstantynopolitańskie. Tylko w ulicach tego miasta, spotyka się tak drastyczne zapachy.
Aleście dziś zdrowi? nie mdleliście raz drugi? zapytał Iwasia.
Po chwili namysłu dodał:
— Czyśmy się też sobie prezentowali wczoraj? hę? nie? prawda?... Istotnie mało nawet wczorajszego dnia pamiętam... no, wiecie już wszakże