Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom II.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


Wiosna w tym roku spóźniona, poczęła się dopiero pierwszych dni kwietnia zwiastować: ale jak to zwykle bywa, po tęgiej i długiej zimie sybirskim sposobem śniegi stopniały, trawa zazieleniała, leśne kwiatki pootwierały pyszczki w ciągu dni kilku, a po plutach, zamieciach, mrozach, gdy ten pożądany gość zawita: ciepło słońce, zieloność i rajskie wonie liści, nie ma duszy ludzkiej, któraby się nie radowała powrotowi do życia.
Choć pod naszem niebem często się prawdzi przysłowie: „do świętego Ducha nie zrzucaj kożucha, a po świętym Duchu, chodź zawsze w kożuchu,“ jednak i u nas bywa ciepło i śmieje się ziemia choć chwilę. W Barcinie wielkanocne święta razem z wiosną powołały do czynnych zajęć panią Barcińskę, a trochę nawet ciężkiego stolnika. Żeliga bawił u nich ciągle, ale że mu tu jakoś było dobrze, swobodnie, cicho, że miłował oboje starych, choć się z nimi czasem pokłócił, a ciężarem znowu być nie chciał, zaprowadził sobie rodzaj małego osobnego gospodarstwa w oficynie, trzymał parę koni, wierzchowca, stajennego, służącego i chłopaka. Stolnikowa mimo kłótni to o panią Achingerowę, to o inne różne zdania kasztelana, z któremi się pogodzić nie mogła, kochała go bardzo i mawiała teraz, że jakby go im w Barcinie uchowaj Boże zabrakło, to by i ona w nim nie wytrzymała.
Ze wszystkich jednak uraz, jakie miewała do Żeligi, najmocniejszą może była wspomniana właśnie o sąsiadkę.