Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wychodził właśnie na ganek od ogrodu gdy zdyszana wybiegła na przeciw niemu Agnieszka.
— Ależ proszęż no jegomości! a prędko... a prędko... ktoś z listem pilnym przyjechał...
— To nie Bogusz?
— A! nie... musi być ważny jakiś interes, bo kozak nikomu oddać go nie chce, tylko do rąk samemu panu.
— Ale co? od kogo? zkąd? — spytał pan Marcin, który i czytać listów i odpisywać na nie szczególniej nie lubiał.
— Otóż to, że kozak gadać nic nie chce — odpowiedziała Anieszka — zsiadł z konia przed gankiem... barwa granatowa z żółtem... ubrany pięknie aż strach, stary, siwy jakiś, ino wąsa pokręca, i mówi, że musi się prędzej z jegomością widzieć, bo sprawa jakaś bardzo pilna...
Pan Marcin zaciekawiony wszedł do izby, a tu z drugiej strony drzwiami od dziedzińca wsunął się kozak i pokłonił mu się do ziemi. Oczyma wskazał na pannę Agnieszkę dając do zrozumienia, że przy niej poselstwa sprawiać nie może; domyśliwszy się o co idzie, p. Marcin dał jej znak, aby ustąpiła, choć niechętnie więc, musiała się usunąć.
Kozak był jak dąb ogromny, barczysty, stary, posiwiały, wąs spuścisty wielki spływał mu na usta, czoło wygolone, tylko oseledce biały za ucho zakręcony czupurzył się na głowie, szrama na czole jedna od szabli, druga przez policzek głęboko czerwieniała od zmęczenia, z oczów mu patrzały bystrość dziwna i rozum.
Jak tylko zostali sam na sam, kozak powoli dobył z kontusza pismo uwinięte w chustkę, potem w oka mgnieniu odpasał trzos skórzany, który miał pod suknią, położył go cicho i ostrożnie na stole, sam się znowu nisko pokłonił, a gdy pan Marcin zdziwiony i zaciekawiony, pieczęcie łamał, stary wyszedł na palcach, konia dosiadł przy ganku, chwycił cugle i ledwie na łączek skoczył, jak go smagnie nahajką... tyleście