Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

magała, i postanowienie odrzucenia ofiary kasztelana górę wzięło.
— Żal mi go niewymownie porzucić, mówiła w duszy — przywiązałam się do niego, on do mnie, ale godziż się wnijść w tę rodzinę, aby za sobą wprowadzić nieprzewidziane nieszczęścia? Cóżby to było ze mną? Co on sam z mej przyczyny cierpieć by był zmuszonym? wstydzić się za wieśniaczkę... słuchać ich przekąsów z imienia nieznanego i ubóstwa... Nie, nie — powtarzała panna Agnieszka — Bóg tak chciał, byśmy się rozstali, on sam to uznać musi...
Ale mówiąc to płakała i czuła, że szczęśliwą nie będzie, iż nigdy nie odtęskni się po nim.
— Czemuż on nie jest jak ja ubogim? bylibyśmy tak szczęśliwi!
I wyrzucała sobie gorzko słabość swoją i łatwowierność, ale któż mógł pod tą szarą suknią domyśleć się wielkiego magnata, w pokornym Żelidze, sławnego imienia? Ten długi przeciąg czasu wszelkie w końcu zbijał domysły.
Nazajutrz rano, gdy Barcińscy zebrali się około śniadania, z wielką trwogą o porcelanę kosztowną na której było zastawione, bo stolnik cuda o cenach tego saskiego wyrobu rozpowiadał i wszyscy się bali dotknąć jej aby nie potłuc, wszedł na pokoje sam kasztelan z siostrzeńcem swoim, oba w paradnych strojach, przy szablach, z sobolemi kołpakami pod pachą, z gwiazdami na piersiach, jakby na królewskie szli pokoje. Na siostrzeńcu czerwona, u wuja ciemno-szafirowa pod kontuszem przezierała wstęga. Stolnik starym szlacheckim obyczajem aż się uląkł tych luminarzów; ale pod aksamitnym kontuszem kasztelana i pod świetną wstęgą wynalazł się dawny Żeliga, który w ramiona potężne pochwycił go serdecznie, wzbraniającego się z uszanowaniem.
— Panie Marcinie, waść nie żartuj ze mnie, a tożem ja ten sam com włodarzył u waszeci, a u jejmości nieraz służył za szafarza, nie pognębiaj że mnie odpychając od siebie. Przyszliśmy z siostrzanem dziękować