Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swobodna, rozbujała i wesoła; na odgłos dzwonka zebrali się zaraz wszyscy na nabożeństwo.
Kaplica stała tuż przy dworze, okolona jodłami, choć drewniana, ale bardzo piękna. W środku tylko jakoś wyglądała posępnie. Jeden ołtarz z Chrystusem konającym na krzyżu rzeźbionym, widać było w głębi, w pośrodku przez czas mszy zwykł był leżeć krzyżem co dzień pokutnik. Miejsce to dawno już było przez niego zajęte. Na ścianach wizerunki rodziny na blachach malowane z podpisami nagrobkowemi, i prośbami o modlitwy. Byli tam ojciec, dziad, matka, siostra, szwagier, inni krewni bliżsi i dalsi. Wielkim kosztem sprowadzone z Rzymu kości jednego z męczenników pierwszych wieków, mieściły się w sarkofagu czarnym marmurowym, który zarazem menzę ofiarną stanowił.
Ze mszą wyszedł kapucyn staruszek, cała służba i czeladź była przytomną.
Po ofierze obyczajem miejscowym odśpiewano siedm psalmów pokutnych i suplikacje, na ostatek „Przed oczy twoje Panie.“ Kasztelan dopiero z ziemi powstał na kolana i jeszcze się modlił, gdy już wszyscy kaplicę opuszczali. Niespokojny o dalszą podróż swoją p. Marcin wcześnie prosił o konie, te też już zaprzężone stały przed gankiem, ale śniadanie czekało we dworze, na które i gospodarz z weselszą niż wczoraj twarzą się zjawił.
— Nie śmiem was o dłuższy pobyt prosić — rzekł — bo tu dobrze zajrzeć dla osobliwości, ale na pustyni tej zasiedzieć się, wiem najlepiej jaki smutek rodzi. O jednę jeszcze łaskę, kochanych państwa moich prosić będę i od tego nie odstąpię.
— Rozkaż co chcesz, spełnimy — przerwała szybko p. Marcinowa.
— Słowo się rzekło, — pochwycił kasztelan, trzymam was za nie. Nie zajedziecie WMość w Warszawie nigdzie tylko do mnie.
O! o! kasztelanie kochany — przerwał stolnik — tego już nadto! nie bierz że sobie na barki niepotrzebnego ciężaru.