Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale bo też przeciwko temu biednemu człowiekowi trudno było coś wynaleźć, tak życie jego było jawne, a czyste, tak niezmożonej był cierpliwości, pogody umysłu i wesela niezachwianego. Źle się może wyrażam, zwiąc to weselem, wesołym bowiem właściwie mówiąc nie był Żeliga, prędzej tęskie zamyślonym, ale w mowie jego nigdy się ból ten wewnętrzny uczuć nie dawał. Ludziom zdawać się mogło, gdyby mu w oczy i na czoło patrzyli, że był najszczęśliwszym. Dopiero gdy sam na sam, a z boku nań kto popatrzał z nienacka, wydała się posępna myśl na sfałdowanem czole. To pewna, że coś na duszy tego człowieka leżało, nie świeża to snać rana była, ale bolesna. Panował on nad sobą, ale wysiłek niekiedy się zdradzał; zamyślał się głęboko, nie słyszał co doń mówiono, chodził posępny a w tych chwilach pogrążenia dziwne mu się trafiały dystrakcje. Przybierał minę jakąś butną, pańską, siadał na pierwszem miejscu, wyrwało mu się słowo rozkazujące, ale oprzytomniawszy sam się z tego śmiał i przepraszał. Gdy go co zniecierpliwiło, mieniła mu się twarz straszliwie, ręce dygotały, mimo to z zaciśniętych ust słowo się nigdy gorętsze nie wyrwało.
Po dłuższym pobycie u Barcińskich, sam p. Marcin i żona, polubiwszy go jakoś, probowali nieraz wybadać coś od niego z przeszłości, napróżno jednak: albo ich zbywał żarcikami, albo usiłował zmienić rozmowę lub milkł zupełnie. Więc też dali pokój, przekonywając się coraz mocniej, że tam niezagojona była blizna, której się dotykać nie dopuszczał.
Gdy się już miało ku zimie, wieczorem raz, a była w pokoju u komina i pani Marcinowa i on sam, stanął Żeliga przy oknie i rzecze:
— A toć by już przecie czas dalej.
— O czem to mówicie? — zapytał p. Maccin.
— Domyśleć się łatwo, bo to zawsze jedno po głowie mi krąży o mojej podróży.
A w tem pan Marcin śmiać się począł.
— Jużbyś temu dał pokój — zawołał rubasznie —