Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śli, jeden on bowiem z całej rodziny nie miał przesądów rodowych, które magnata od szlachcica dzieliły. Sam prawie ubogi, bez rodziny bliższej, poniewierany przez krewnych dla tego, że się ze szlachtą rad bracił, żył po większej części z uboższymi od siebie i państwa się był wszelkiego wyrzekł, a nawet z niego sobie żarcików pozwalał.
Stał się też ulubieńcem drobnej szlachty, którą jak chciał kierował, co mu nie małe dawało wpływy. Dogadzało mu upokorzenie familji L. i dumnego p. Stanisława, który się z nim dawniej dość pogardliwie obchodził, i gdy do rezydencji przyjeżdżał, zawsze mu albo przy stajni, albo w kuchni kwaterę wyznaczał.
Starosta był nieporywczy, zimny, ale twardy do zgryzienia dla nich.
— Masz waćpan powołanie do stanu duchownego? — zapytał mnie od razu, gdym wszedł ze siostrą.
— Raczej do szabli stryju dobrodzieju, odpowiedziałem.
— Nic nie mam przeciwko szabli, jak i przeciw brewiarzowi, byleby coś robić — rzekł — do czegoby dążyć a nie próżnować. No, a panna Teresa czy myśli zostać w klasztorze?
— Stanowczo nie — odparłem za nią.
— Radbym to z własnych jej ust posłyszeć, rzekł stryj.
Teresa powtórzyła za mną, że nimby obrała stan, w którym życie całe spędzić ma, pragnie wprzódy poznać lepiej świat i samą siebie.
— Gdzież sobie obieracie rezydencję?
— Zostaniemy tutaj.
— Z p. Stanisławem? zapytał.
— Nie wiemy czy on tu zostać myśli.
— A jeśli i on, co być może, mieszkać tu zechce?
— Będziemy mieszkali razem.
Stryj zamyślił się chmurno.
— Czy to będzie dobrze i dogodnie? zastanówcie się — rzekł powoli. — P. Stanisław jest spodziewam się