Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żeliga tom I.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnął drżące dłonie, położył mi je na głowie i rozpłakawszy się całować począł. Słowa nie rzekł, tak mu uczucie tłumiło oddech i wikłało myśli. Posadził mnie potem naprzeciw okna, i patrzał się długo; trzymał nie dając odejść od siebie, a gdym się na chwilę oddalił, wnet posyłał po mnie abym powracał.
Ta czułość ojcowska jeszcze bardziej rozdrażniła Stanisława, który od dnia pierwszego milczeniem mnie zbywał pogardliwem, lub szydersko o klasztor dopytywał. Nie wiele też z nim przestawałem, bom prawie nieustannie był przy łożu ojcowskiem na posługach. Stary, który dotąd miał najemników tylko, poczuł około siebie różnicę dziecinnego starannia. Widocznie przywiązywać się do mnie zaczynał.
A i to uczucie taić musiał przed bratem Stanisławem, przy nim był zimniejszy, zdając się lękać więcej o mnie niż o siebie. Gdy chciał co dla mnie uczynić, świadczył mi ukradkiem; całował gdyśmy byli sami, przy panu Stanisławie spojrzeć się niemal obawiał.
A że często już wprzódy rozpytywał mnie i wspominał o Tereni, uprosiłem O. Ignacego, który był spowiednikiem wojewody, aby też i dla niej przyjazd do domu na czas jakiś wyjednał. Stało się to, ale nie bez wielkich trudności, bo p. Stanisław już i mnie samemu często powrót do klasztoru przypominał, a przyjazdowi siostry widocznie był przeciwnym, czując, żeśmy mu trochę serca ojcowskiego odebrać mieli. Przecież nam ono należało.
Stało się, że mimo przekąsów i dąsów p. Stanisława, który nawet ojcu był podobno swoim wyjazdem zagroził, Terenię z klasztoru powołano. Z nią pełniejsze jeszcze rozpoczęło się szczęście, gdy ta prawdziwie anielska istota, przyszła ostatnie chwile ojca swym uśmiechem opromienić. Była ona tak piękną obliczem, a życie zakonne tak ją udoskonaliło i podniosło, iż nie podobna było patrzeć na nią bez głębokiego poszanowania. Czuł każdy spojrzawszy, posłyszawszy głos, że miał niemal świętą przed sobą. Oj-