Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ładowa pieczara.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja wcale pana nie wyganiam, — uspokajając się nieco zawołała wdowa, — mniejsza mi o to, że ludzie różnie sobie nasz stosunek tłumaczyć będą, bo ludzie ludźmi są zawsze, muszą szukać czegoś brudnego, żeby się nieco pokarmić; proszę pana owszem żebyś u mnie bywał, ale bez myśli żadnéj, bez żadnego zamiaru... inaczéj, mniebyś pan obraził, a siebie zawiódł.
Pani Emerykowéj pozostawało wyjechać tylko, nie miała co powiedziéć, burzyła się cała, i już myślała jak w sąsiedztwie całą tę scenę, którą nazywała komedją, opisywać będzie; przeszedłszy się więc parę razy po pokoju i niby przepatrując kwiatki stojące na oknach, wejrzała na zegarek jakby z przypadku, szybko pożegnała wdowę i zostawując ją sam na sam z Juljuszem, pośpieszyła do domu.
Zmięszany, smutny gość chwilę jeszcze przyzostał, pobawił się w kątku ze Stasiem, nie śmiał już słowa powiedziéć, żeby nie dać powodu do nowych tłumaczeń i objaśnień boleśnych; nareszcie wziął za kapelusz, i chciał się wysunąć, ale wdowa poczęła sama.
— Muszę się panu wytłumaczyć z mojéj