Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I gdy oczy sięgały w dal, aby ujrzeć koniec szeregów... nie doszły ich końca... sięgnęły tylko do widnokręgu a i tam gdzie się już zataczała ziemia, niknąc przed wzrokiem moim, gdyby olbrzymi pas szło to mrowię ludzkie, roiło się, biło, postępowało. I gdy już jeden koniec pochodu stał tuż pode mną, ginął drugi na przeciwnem ziemi półkolu.
Na pobojowisku, dziwna rzecz, nie grzebano trupów a nie widać ich było nawet... Ci co polegli, unosili się z uśmiechem na ustach do góry jak lekkie obłoczki i roztapiali się w powietrzu. Czułem po ciepłym oddechu, gdy przesuwali się koło mnie lecąc wyżej.
Ku zachodowi słońca wszystko to padło jak stało taborem niezmiernym na spoczynek, jak i gdzie kto był... Cień zaszedł na ziemię i nie widziałem już nic.