Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dym, który się rozwiał... oczy padły na ów pagórek znowu.
Kamienie tylko leżały na nim, starcy przed nadchodzącą przyszłością pochowali się do mogił, ale tuman na rozdrożu jeszcze był większy i pyły z niego opadać zaczynały powoli, a w pośrodku ukazał się niezmierny łańcuch złożony z tłumów nieprzeliczonych ludzi... Zażarta w nim toczyła się walka, szli i zabijali się i gryźli a zajadali, popychał jeden drugiego, dusili się, miotali, naskakiwali sobie na ramiona, gnietli, padali niektórzy i deptali przechodzący po ich głowach, innych ścisk wyduszał do góry i wywracali się nad głowami tłumu, toczyli, spadali, aż rozbitemi trupami zsunęli się na ziemię i znikli.
Walka wrzała zażarta, ale nie tamowała pochodu.