Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przecież nic mi się już tam nie uśmiechało oprócz kilku grobów, na których bujna rosła zieloność. Leżały zapomniane w trawach, a nad trawami brzęczały pszczoły, unosiły się ptaki i świeciło słońce i chmurki latały złociste.
Poszedłem oczyma drogą, jakoś teraz szła ona inaczej niż dawniej; zajrzałem do lasów, pnie sterczały z puszcz tylko... zgruchotała je burza, na łąkach stały wody, na polach rosły chwasty, we wsiach panowała cisza pustkowia, przede dworem czarne zgliszcza i popioły, na miejscu domu kominy okopciałe.
Próżno szukałem ludzi, nie było ich, wymarli.
A ziemia była mimo to świąteczna, wesoła i uśmiechała się do mnie, jak za dawnych lat lepszych... sfinxową swojego spokoju zagadką.