Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jak dziecię sługi ją na ręce wzięły, i tak ze skłonioną głową na podwórze wynieśli, a Stach pozostał sam w stokroć teraz puściejszym domku.
Jak sen chorobliwy przesunęła mu się ta twarz Jagny blada; słyszał jeszcze jej głos, widział oczy. Chciał naprawdę usnąć z tym obrazem, spokojniejszym był, zleciwszy jej poselstwo do pana.
Sen też ogarnął go znowu.
Lecz ledwie zamknął powieki, stanęła przed nim postać zakapturzonego człowieka z Kietliczową twarzą, który szeptał szydersko: — Zapóźno! Jutro gody! Jutro mu może naleją napoju, po którym się nie wytrzeźwi.
Jutro gody!
Całą noc tym snem był Stach dręczony, a gdy o brzasku się zbudził i Benedyktyn przyszedł ranę mu balsamem zalewać, pot ciekł z uznojonego marzeniem czoła.
— A! ojcze! — zawołał — znowu miałem sen srogi! Pan dziś gody sprawia. Widmo straszne jakieś lało mu do czary truciznę.
— Z choroby to są marne widziadła! — rzekł ksiądz — a może nagabania szatańskie, uczyńcie krzyż, zmówcie modlitwę, uspokoi się dusza.
Posłuszny Stach modlił się, lecz niepokój przez dzień cały dręczył go coraz większy we śnie i na jawie. Gdy wieczór nadszedł, rozpaliła mu się gorączką twarz, krew w żyłach kipieć poczęła, wytężał słuch, serce biło.
Z wysiłku tego, padł na łoże osłabły i krzyknąwszy: Ratunku! — przytomność utracił.