Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pieniądze z Rusi dostałam takiego lubczyku, takiego!...
Wichfried śmiał się ciągle.
— Obeszłoby się bez tego, byle chciał przyjść — rzekł — a pociągnąć go nie można, tak się boi.
— Otóż napój to zrobi, że się bać przestanie — odrzekła Dorota. — Jedna kropla do wina wlana wystarczy, jedna kropelka.
To mówiąc, wydobyła z za sukni zawiniętą bańkę, pokazała ją zdala i prędko schowała znowu.
— Odtykać jej nie można — rzekła — dopiero, gdy się nalewać będzie. Inaczej siłę postrada, tak mnie nauczono. Dam wam, ale dopiero, gdy mi przysiężecie, że użyjecie, jak przykażę.
Zżymnął się Niemiec.
— Ja nie chcę! rzekł krótko.
— A komu innemu ja nie powierzę — zawołała Dorota — wy musicie wziąć i musicie mu dać!
— Nie! — odparł Niemiec.
— Całe moje mienie wam przekażę — poczęła gorąco wdowa — całe mienie, wszystkie ziemie co mi po ojcu należą, co po mężu oddać powinni. Wszystko oddam wam! Dzieci ja mieć nie będę. Przy świadkach wam zapiszę!
Wichfried się odwrócił.
— A bracia? — spytał.
— A książe! — odparła Dorota. — On za zdradę mógł im i tak wszystko odjąć, co po ojcach mają. Obroni tego, co ja zapiszę.
Zadumał się niemiec.
— Kto wie, co w napoju jest! — przebąknął.
— Nie jużbym ja co go miłuję, źle mu uczynić chciała? — zawołała wdowa. — Czyż nie wiecie, że Bóg daje różną siłę ziołom dla pomocy człowiekowi, że jedne ciągną, drugie odpychają! jedne kochać każą, drugie nienawidzieć?
— A są i takie, co zabijają! — zawołał Wichfried.