Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dokoła wsunął się do izby. Dorota podbiegła ku niemu.
— Macie z sobą? — spytała.
— Mam go — odpowiedział głos stłumiony i schrypły — zwolna dobywając z zanadrza coś w płótno obwiniętego. Nie puszczał jednak z rąk, choć Dorota chciwie sięgała po nie. Zaczęły się szepty i targi o posiadanie tego skarbu, do którego przybyły, choć przywiązywać się zdał cenę wielką, ustąpił go wszakże łatwo.
Dorota ciągle rękę miała wyciągnioną, aby węzełek ów chwycić.
— Trzeba wiedzieć, jak się z tem obchodzić — rzekł przybyły — ani odtykać, ani wąchać, bo wszystka siła uleci; dopiero gdy się kropla ma lać w naczynie do picia, można bańkę otworzyć. A ma moc taką, że i ręce pali, gdyby na nie padło.
Wdowie oczy świeciły.
— Ma moc wielką? — pytała.
— Ma moc straszną, wiekuistą! Ten, co się napije, nigdy już kochać nie przestanie. Gdy będzie pił, trzeba mu tylko imię niewiasty szepnąć.
To mówiąc, przybyły zwolna bańkę zawiniętą rozpowił, ukazując Dorocie, i znowu starannie zawiązał.
— Dziw, jak oni wszyscy jedne mają naczynia — odezwała się wdowa. — Czechna mi takie same bańki przynosiła.
Targ był skończony, wdowa oddała cenę umómioną[1] w worku, który przyniosła Jagoda, kupiec nie liczył, zalecił tylko, by nie odtykać naczynia i postąpić jak przykazał, coprędzej uchodząc z domu.
Po wyjściu jego, wdowa z radości wielkiej trzymając drogi nabytek przyciśnięty do piersi, skakała po izbie, lubując się nim i podśpiewując. Z obawy, aby się co bańce nie stało, schowała ją w suknię.

Była to godzina, w której zwykle Wichfried nadchodził. Niemiec postarzawszy, coraz więcej jeść

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – umówioną.