Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dała na Bogorję, który oczy w ziemię utopił i jeszcze do siebie przyjść nie mógł.
Stach ostro mierząc wzrokiem starą, naglił, aby odchodzili.
— Idźmy bo ztąd — mówił.
Jaśko wstać jeszcze nie mógł. Gospodyni zwróciła się do Stacha, jakby zemścić chciała za lekceważenie.
— No, a tobieby nie powróżyć?
— Nie ciekawym.
— Niewierny!
— Wiedzieć nie chcę, co Bóg gotuje! — rzekł Stach.
— A juściby ci się zdało — poczęła baba. — Dajno mi rękę, powróżę darmo.
Stach się wahał, gdy go prawie gwałtem chwyciła za prawą rękę, poczęła się w nią wpatrywać pilno, długo i oczy z szyderskim uśmiechem podniosła na niego.
— Ho ho! — poczęła — a toć ręka! a toć dłoń, co raz przylgnęła do twarzy.
Nim stara czas miała dokończyć, Stach spojrzał na nią tak groźno, że zmięszana puściła rękę i mrucząc cofnęła się.
Nie do jednej ona twarzy na wojnie przylgnęła — podchwycił żywo Stach. — Co było, o tem niema co mówić; macie wróżyć, to wróżcie!
Czechna zatopiła w nim oczy ciekawe i poczęła cicho:
— Nie ma tam już nic... at!... niedola... niewola!
— A życia tego dużo jeszcze?
Stara pokiwała głową.
— Jak dla was, aż nadto! — rzekła. — Albo to tam wasze życie? Wyście pono w ciężkiej służbie. Ono wam już na nic, łupina od orzecha, który robak zjadł.
— Dosyć! — przerwał Stach zdumiony.