Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bie poszarpany i zbroję potłuczoną zdjąwszy, zabierał się ledz na łoże i spocząć, w sieni dał się słyszeć głos lękliwy, natarczywie domagający się wpuszczenia.
W progu, nieśmiało wchodzący blady Juchim się ukazał.
Czatował widać na powrót Stacha, krokiem niepewnym zbliżył się do leżącego i kłaniając się, stał przed nim.
Stach zuchwalstwu temu wydziwić się nie mógł, zerwał się oburzony z pościeli i ukazując na drzwi krzyknął:
— A idźże ty mi precz ztąd, zdrajco bezwstydny!
Juchim ten wybuch zniósł spokojnie.
— Co to, zdrajco? jaki ja zdrajca? — odparł. — A! nie gniewajcie się! Na co to gadać takie rzeczy!
I z głębi piersi odetchnąwszy, dodał:
— Ja już widziałem naszego księcia i pokłoniłem się jemu, ja mu powiedziałem wszystko jak było... Cóżem ja miał robić? wojować z mojemi staremi rękami!...
— Idźże teraz z niemi gdzie chcesz — rzekł Stach — a mnie spokój zostaw...
— A! słóweczko tylko — rzekł Juchim. — Wy wiele możecie u biskupa, a biskup może wszystko u księcia... Niech mnie mennicy nie odbierają! A kto im lepiej zapłaci i lepsze pieniądze z czystego srebra bić będzie?
Stach nie odpowiedział nawet, odwrócił się tylko. Żyd stał uparcie.
— Za co wy macie nastawać i gubić starego Juchima!
— Ani gubić ani zbawiać cię nie myślę — rzekł Stach porywczo — ani dla siebie, ani dla drugich nic nie chcę, o nic nie proszę... Idź z tem do innych.
— Wyście powiedzieli, że Juchim zdrajca — ciągnął żyd nie zważając — to jest złe słowo, straszne