Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie zapytano go nawet, jak się zdoła wydobyć z zamku dokoła osaczonego, jak przez miasto przemknie się niepoznany, jak z niego wymknie. Biskup wiedział, że nie mniejszych już dokazywał spraw, snując się po Szlązku i Wielkopolsce, a życia swego nie żałował.
Wojewoda Mikołaj mniej mu ufał, i obawiał się, aby go z listami nie wzięto. Zarzucano go pytaniami, biskup zachęcał. Mikołaj rad nie skąpił, w ostatku spytano, czy się podejmie. Milczał długo, ważył, wreszcie westchnienie mu się wyrwało i rzekł:
— Bóg łaskaw, pójdę!
Wojewoda po ramieniu go uderzył.
— Tak — dodał — będziesz miał opiekę Bożą nad sobą, bo dobrej sprawie usłużysz. Bierz do pomocy co ci trzeba, opatrz się w pieniądze i spiesz!
Biskup dodał:
— Dam ci kartkę z pieczęcią moją, do pierwszego probostwa dojechawszy, konie sobie dawać każ. Od dzwonnicy do dzwonnicy nieeh cię odwożą, a pośpieszaj!
Stachowi twarz poweselała.
— O to tylko proszę miłości waszej — odezwał się do biskupa — abyście, jeżeli zginę, byli mi świadkiem, żem moją pokutę do końca życia doprowadził, a za duszę grzeszną mszę odprawiali.
Pocałował w rękę biskupa, który błogosławił rozrzewniony.
Wyprawiono Stacha nim wieczór nadszedł. Pierwsza z zamku ucieczka z Żegciem, przydała się teraz im, gdyż to samo miejsce mogło posłużyć do wyśliźnięcia się. Gdy zciemniało, poczęli od strony Wisły się spuszczać. W obozie wszystko leżało uśpione. Udało im się niepostrzeżonym dostać do stóp góry, a tu, choćby się z kim zetknęli, za należących do wojska uchodzić mogli. Nikt wszakże nie stanął im na drodze. Do brzegów rzeki dopadli po cichu, pominąwszy straże niedbałe, które u ognisk się skupiały.