Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom IV.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sał. Weźmie się na wojnę, na zabijatykę, obcemu człowiekowi zginąć łatwo, listy nie pomogą. Obedrzeć zechcą, żołdactwo grabieżniki.
— Czasu jeszcze dosyć nim książę Mieszek nadciągnie. Zejdziemy z drogi. Mówią nawet, że wojny nie będzie, bo tam ze sobą mają zmowę. Zamek in poddadzą i miasto.
Szydzili Niemcy z tego, co się gotowało dla Krakowa. Stach słuchał, słuchał przyczaiwszy się, tchu nie puszczając, a że więcej chciał się dowiedzieć, długo ani drgnął na posłaniu. Pierwszą myślą jego było rzucić się na Niemców, aby im listy, które wieźli odebrać, lecz, obrachowawszy się z siłami swemi bojąc się popłoch rzucić, boć pozabijać wszystkich było mu trudno — Stach inaczej postanowił. Leżał spokojnie dopóki się do snu nie poukładali; gdy znużeni wkrótce chrapać poczęli, wstał i z izby wybiegł do Żegcia, do koni. Obudził go, kazał siodłać.
Noc była jak w garnku ciemna; słota i wicher nad głowami — ale na to nie było co zważać. Gdy podróżni zaczęli się w stajni poruszać, czujny gospodarz wyszedł z ogarkiem. Powiedział mu Stach, iż sen miał taki, że jechać zaraz musiał precz, zapłacił i w świat — nazad do Krakowa.
Szczęściem pierwszą część drogi robił i nie śpiesząc, konie zmęczone nie były, mogli więc napowrót pędzić co tchu, choć ślizgawica, błoto, lody i wody piekielnie dokuczały. Teraz już gościńca nie patrząc, na proszki trzeba się było przedzierać, a prędzej. W stajni widzieli konie kupców, które były spaśne i duże, do chodu dobre — wyprzedzić je musieli.
Więc prawie bez spoczynku zaczęli biedz, i co wprzódy dni kilka kosztowało, teraz we dwa, licząc z nocami, przebyli zdyszani, konie pokaleczywszy, tak, że jednego na drodze zamieniono.
Gdy miasto się pokazało wreszcie, Stach lżej odetchnął, i jak stał do biskupa jechał.