Strona:Józef Birkenmajer - Opowiadania starej Margośki.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Razu pewnego, wybierając się tam właśnie, dochodziliśmy do drogi, zwanej ulicą trupią lub cmentarną, bo szła ku cmentarzowi. Wtem doszedł do uszu moich dziwny śpiew, ponury i przerażający, a po chwili ujrzałem gromadkę ludzi, postępujących za wozem, toczącym się i skrzypiącym. Na czele ich szedł ksiądz Królikowski, potem organista Cichoń, dalej kilku starców i kobiet, a na końcu grabarz Mania z łopatą na ramieniu. Gdy weszli w ulicę cmentarną, schodząc z górki kościelnej, wtedy jęknął dzwon kościelny żałośnie, jakby czyjeś serce rozbite.
Szedł pogrzeb.
Drogą cmentarną kroczył jakiś człowiek zgrzybiały a przygarbiony z węzełkiem na plecach, cały pyłem odziany. Zatrzymał się i zapytał:
— Kogo to chowają, gospodarzu?
— Ano Margośkę Jastrzębiankę z Boru — odrzekł jeden z idących.
Słowa te uderzyły we mnie, jak cios niespodziany, i żal obudziły tak wielki, że zacząłem płakać. Zrozumiałem teraz pożegnanie Margośki i smutno mi było, że jej nie zobaczę...