Strona:Józef Birkenmajer - Mój przyjaciel Sań Fu.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tnym typie wszystkich jemu podobnych kramów, nietylko w Azji, ale i w Europie, na pół tandeciarskim, na pół spożywczym — o tyle mieszkanie samo było już stylowo-chińskie i stosownie do tego gustu z pewnym nawet komfortem urządzone. Przechodziłem zwolna z izby do izby, odchylając czesunczowe kotary w drzwiach, i choć niewielką uszedłem przestrzeń, zdało mi się, żem się już zabłąkał w tym dziwnym splocie barw, świateł i cieni. Okna zasłonięte były pnączami roślin pokojowych, przez których listowie z trudem przedzierał się rubinowy blask zachodzącego słońca, rozjaśniając tylko bliższą część mieszkania wycieniowanemi refleksami i ożywiając niby ruchomem tęczowaniem wymalowane na tapetach irysy.
Druga połowa mieszkania, mrokiem wypełniona, fosforyzowała tylko złotą twarzą Buddy, którego roztropne — niewiadomo, łaskawe czy złośliwe — rysy drgały, kurczyły się i prężyły jak żywe, w odbłysku i dymie dwóch małych trociczek kadzielnych, włożonych mu niby świeczki do rąk obu. Stanąłem przed tym posągiem mędrca, jak odrętwiały, jego skośne oczy zdawały się mrugać na mnie i hipnotyzowały mnie tem mruganiem. Oczekiwałem, rychłoli do mnie zagada.
I byłbym może jak od Meduzy wejrzenia w głaz się przemienił, gdyby nie wejście przyjaciela Sań-fu, który, zaryglowawszy starannie drzwi, wiodące z ulicy do sklepu, przyczłapał za mną do swego sanctuarium. Obecność jego rozproszyła czar, który do reszty się rozwiał po zaświeceniu kilku pstrokatych

5