Strona:Iliada3.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niech mu matka myśl słowy pochlebnemi słodzi,
On nam znów twarz niebieską mile rozpogodzi.„
Rzekł i wstał, wklęsłowargi puhar wziął z napoiem,
Matce podał; a daléy kończł tokiem swoiem:
„Przycierp, kochana matko! choć cię boli i to,
Żeby cię nie widziały oczy moie bitą.
Wtedy, choć mi żal będzie, bronić cię nie mogę,
Bo tęgi na odporną Olimpiec załogę.
Już mię raz, iak wiesz, bronić usiłuiącego,
Porwał za nogę, cisnął z progu Olimpskiego.
Lecąc dzień cały, iuż tchu mało było we mnie,
Gdy z zachodzącym słońcem upadłem na Lemnie:
Tam wraz do mnie wyspiarze Syntyycy przybiegli,
I podnieśli z upadku, gdy gościa postrzegli.„
Rzekł; a na to się matka Junona rozśmiała,
I puhar z ręki syna z śmiechem odebrała.
On, iak zaczął od prawéy, sam kosztuiąc z czary,
Dla wszystkich niebian słodkie nalewał nektary,
A szczęśliwi bogowie śmiech niezgaśny mieli,
Gdy krzywego Wulkana podczaszym widzieli.
Tak dzień ów zszedł na godach do zachodu słońca,
Ni brakło równych uciech zażywać do końca.
Słuchano lutni w ręku Apollina miłéy,
I Muz, co ślicznym głosem na przemian nóciły.
Aż po zachodzie słońca światłości przeiasnéy,
Rozeszli się drzymiący, gdzie kto miał dom własny,