Strona:Iliada2.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Od głowy do stóp groty i piaskiem okryły.        645
Oni zaiadłe przy nim rzucaią dziryty.
Ile się much uwiia latem w téy godzinie,
Gdy słodkiém pasterz mlekiem napełnia naczynie;
Tyle przy Sarpedonie rycerzów się tłoczy.
Jowisz na ten bóy ciągle zwrócone miał oczy,
A na dwoie w swey myśli nie przestawał radzić:
Czy, przy synie, Patrokla przez Hektora zgładzić,
I dać mu w zbroi godną iego dzieł zapłatę;
Czy powiększyć dnia tego pracę, znóy i stratę.
Długo dwie ważąc myśli, ostatniéy się chwycił.
Pozwolił, aby ieszcze Patrokl się zaszczycił,
Aż do miasta Troiańskie z wodzem przegnał roty,
I liczne trupy zwalił pod swoiemi groty.
Spuszcza strach na Hektora: zaraz na wóz wsiada,
Uchodzi, zanim trwożna ciśnie się gromada.
Widząc, że Jowisz wagę swey przechylił szali,
Ani Likowie dłużéy pola nie dostali;
Woysko króla na stosie umarłych odbiegło,
Gdzie mnóstwo bohatyrów z obu stron poległo,
Gdy Jowisz tam zapalił uporczywe boie.
Mirmidony odarły z Sarpedona zbroie,
Patrokl do naw odesłał trofey swego czynu.
Jowisz zaś rzekł do Feba: „Pódź prędzéy, móy synu.
Unieś z pośród pocisków Sarpedona zwłoki,
A obmywszy ie w wodzie z kurzu i posoki,