Strona:Iliada2.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Godzien z Marsem rycerskie podzielać zaszczyty,        803
Idzie Hektor, ma puklerz z wołowych skór zbity,
Nieprzełamana z miedzi blacha go pokrywa,
Na głowie szyszak świetny, nad nim kita pływa.
Naciera mężnie, roty przełamać się kusi,
Patrzy, czy do ucieczki Greków nie przymusi:
Lecz nie strwożył się żaden maż iego widokiem.
Piérwszy Aiax na przodek wielkim wyszedł krokiem,
I w te wyzwał go słowa: „Zbliż, się więcéy ku mnie:
Myślisz, że nas przestraszysz tém, iż grozisz dumnie?
Umiemy walczyć, boiu nikt się z nas nie lęka,
Jowisza tylko mściwa przytłacza nas ręka.
Chciałbyś ty ogień rzucić do Achayskich łodzi,
Ale nam, do odparcia, na sile nie schodzi:
Prędzéy, ręką Achiwów, miasto wasze zginie,
I w wiecznéy zagrzebane zostanie ruinie.
Niedaleki iest moment, gdy chroniąc się zguby,
Jowiszowi i bogom będziesz czynił śluby;
Aby twe bystre konie ptaka biegły lotem.
Unosząc cię do Troi przed śmiertelnym grotem.„
Rzekł, a wtém orzeł z prawéy przeleciał mu strony.
Krzyknął lud Grecki, dobrą wieszczbą ucieszony.
A Hektor: „O! Aiaxie! przechwalco zuchwały!
Jakież mi się od ciebie słowa słyszeć dały?
Obym tak był Jowisza syn, tak nie umierał,
I taką, iak Junony plemię, cześć odbierał.