Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkie trony, zasypały cały pokój jakby paciorkami stalowemi i już nie czułem nic więcej.
Ledwiem się przyczołgał do łóżka, zły strasznie na siebie za swą bezsilność. Wczoraj musiałem cały dzień leżeć w łóżku, a Stach i Zosia nie odstępowali mnie ani na chwilę, korzystając z niedzieli. Trochę mi to było nie narękę, bom nie miał humoru, a poczuwałem się do obowiązku podtrzymywania rozmowy. Co prawda, nie wiele się potrzebowałem wysilać, bo oni zawsze mają wiele do mówienia ze sobą.
Albo ja się nie znam na niczem, albo ta para kocha się wzajemnie, nie wiele sobie z tego zdając sprawy. Co do Stacha, jestem tego pewny, — co do Zosi — więcej, niż przypuszczam.
A no, znają się od lat pięciu, to chyba było dość czasu nawet na zakochanie. Pamiętam, byliśmy obadwaj jeszcze w siódmej klasie, kiedym go po raz pierwszy do domu ciotki wprowadził. Zosia była wtedy strasznym jeszcze dzieciuchem. Nikomu ani się śniło uważać ją za coś więcej, jak za dziecko. Dopiero Stach, nie