Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dobno wiosna już na świecie, w ogrodzie kasztany zielone... A tu niema zupełnie żadnego drzewa; pytałem się Stacha, a potem Zosi, — ale niema zupełnie, i nic z okna nie widać... Stach mi gałązkę kasztanu przyniesie, ale tak długo nie przychodzi... Każę sobie nad łóżkiem zawiesić, — albo może lepiej na kołdrze położyć? Tylko zwiędnie prędko...

27 kwietnia.

To było z pewnością konanie... Obudziłem się — oni klęczeli koło łóżka, patrząc się na mnie jakimś strasznym wzrokiem. Tylko przerwali mi... podobno to można tak przerwać konanie... A gromnica się paliła i dawała ohydne światło. Ja widziałem wszystko, wiedziałem, o czem oni myśleli, tylko sam nie mogłem ani myśleć, ani mówić. Chciałem im coś powiedzieć, choćby ręką poruszyć, i nie mogłem. Byłem jak obumarły. Nie czułem zupełnie ciała, tylko nogi mi lodowaciały, a życie w oczy mi weszło. Tędy jedynie dusza moja łączyła się ze światem. Rzę-