Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
4 kwietnia.

Co za czas okropny dzisiaj! Nieba nie widać zupełnie, nawet chmur, poprzez te drobiny wody powoli opadające w powietrzu. Nawet wiatr nie zawyje. Monotonny plusk wody, tłukącej się o dachy, wdziera się w uszy i siebie słyszeć każe.Przestrzenie wypełnia szara wilgoć — ponura, bo bezbarwna, — straszna, bo nieubłagana, przeciskająca się wszędzie, nawet w duszę. Drga mi nerw każdy. Czuję to tak wyraźnie, że aż drżę. Po raz pierwszy doznaję cierpienia całego ciała.Ból wcisnął się nawet we włosy, paznogcie, kości — i czuję, że je mam.
A ten plusk monotonny, jak dzwon pogrzebowy, jęczy zawodzi i łka...

5 kwietnia.

Drugi już dzień z rzędu piszę w łóżku, kładąc papier na podkładce z tektury. Trochę mi niewygodnie, ale nie można inaczej. Sądzę, że już się nie podniosę ani razu.