Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żem się czuł tak dalece winnym, bezczelnie trwałem przy swojem. Skończyło się, jak się zwykle kończą tego rodzaju sceny: Zosia uklękła przy fotelu, zaczęła mię ściskać i całować po rękach, po szyi, póki moje rozdrażnienie ze łzami nie spłynęło.
Ach! śmierć jest przedewszystkiem złośliwą jędzą, spoczwarzającą serca, zatruwającą mózgi. Śmierć — to nie czuła i tkliwa scena z końca dramatów Dumasa, — to ohydny proces rozkładu umysłu i ciała.
Ginąć gdzieś w burzach żywiołów, w kataklizmach życia, wśród walki i zmagania się — zgadzam się na to, — ale tak konać, tak nędznie, marnie, w czterech ścianach — to już nie okrutnie nawet, to obrzydliwie.
Bo nie konam, tylko gniję powoli, spokojnie wydychając życie. Nic niema wielkiego, wzniosłego w takiej śmierci. Jestem dogorywającym nędzarzem, niczem więcej. Żaden powieściopisarz z całego świata nie potrafiłby osnuć wątku opowiadania na takiej śmierci.
Szaro tylko, płasko, nudno, przeraźliwie nudno.