Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

warcie, że się z faktem godzą, że już myślą o tem co po mej śmierci będzie. Bo przecież muszą myśleć... Drwiłem z nich bezlitośnie, sam z jakiemś okrucieństwem szarpałem swój ból, być może ażeby im okazać, że mnie właśnie nic nie boli i że śmierć swoją traktuję jak rzecz najzwyklejsza. Wiem, że w ten sposób tumaniłem siebie, sztuczną odwagą zakrywać usiłowałem trwogę, co mi żarła serce. I koniecznie domagałem się, by i oni zdobyli się na taki cynizm prawdy. Ich trwożne miny, pomieszanie, jakie okazywali na każdym kroku, najbardziej mi były nieznośne.
Wreszcie dobiłem się swego, ale mnie to zwycięstwo za wiele kosztowało i poznałem, że mam nerwy słabsze, niż sądziłem. Kiedy raz Stach, mówiąc już niby otwarcie, jak chciałem, powiedział: „P. Zofia po wszystkiem zaraz wyjedzie na wieś,“ uczułem takie ściśnienie serca, jak gdyby mi je kto między kleszcze włożył. Nie, nie mogłem słuchać tego; krzyknąłem tylko: „Daj pokój!“ i już nie nalegałem na nich.
Sam myśleć mogę choćby o tem, że zgniję; ale naj mniejsze ich słowo rani mię jak