Przejdź do zawartości

Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak zwykle, do książek, usiadł na mojem łóżku i, ni z tego, ni z owego, zaczął mnie całować i ściskać, jak nigdy dawniej, ze łzami w oczach. Byłem zdumiony i przerażony tym jego dziwnym wybuchem. Wiedząc, że zwierzenie się może mu sprawić ulgę, wręcz zapytałem, co mu się stało. On się zmieszał jeszcze bardziej i widziałem, że mu przykrość sprawiło to wydanie się ze swoim bólem. Ja nalegałem dalej, on brnął coraz głębiej. Jąkał się, mieszał, a czując swoje pomieszanie, złościł się sam na siebie; wreszcie, zarzuciwszy ledwie szynel, nic nie mówiąc, wybiegł z pokoju. Widziałem, że mu najwięcej przykrości sprawiały moje pytania, a jednak nie okazywał mi zupełnie rozdrażnienia, jak bywało w takich razach dawniej; przeciwnie, raz po raz podchodził do łóżka, przyciskał mą głowę do swych piersi, całował w czoło, jednem słowem rozczulał się, jak nigdy.
Choć byłem w strasznym niepokoju o niego i chciałem, bądź-co-bądź, wydobyć mu z serca tę tajemnicę, postanowiłem jednak nie dopytywać się już o nic i udawać, że nic nie widzę.