Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

synem, to było wystarczającem, by budził w nim wielkie zainteresowanie.
W czasach normalnych byłby go trzymał zdaleka. Miljoner był zwolennikiem porządku. Nienawidził rewolucjonistów, z instynktownym lękiem wszystkich bogaczy, którzy sami zrobili majątek i pamiętają swe skromne pochodzenie. Socjalizm Czernowa i jego narodowość byłyby mu wywołały w pamięci szereg okropności: bomby, samosądy, szubienice, zsyłki na Syberję. Nie; to nie był pożądany przyjaciel. Ale teraz, pojęcia don Marcelego uległy przeobrażeniu. Tyle widział! Terrorystyczne postępowanie najeźdźców, brak wszelkich skrupułów ze strony niemieckich dowódców, spokój, z jakim łodzie podwodne zatapiały okręty wcale nie wojenne i ich bezbronnych podróżnych, czyny awiatorów, którzy z wysokości dwóch tysięcy metrów rzucali bomby na otwarte miasta, zabijając kobiety i dzieci, były to rzeczy, wobec których bladły zamachy rewolucjonistów, budzące niegdyś tak wielkie jego oburzenie.
— I pomyśleć — mawiał, — że rozdzieraliśmy szaty, jak gdyby świat miał się zapaść dlatego, że ktoś rzucił bombę na jakiegoś dygnitarza!
Ci zapaleńcy posiadali dla niego pewną cechę zmniejszającą ich zbrodnie. Padali ofiarą własnych czynów; poświęcali się, nie szukając ratunku dla samych siebie; rzadko kiedy udało im się ujść bezkarnie. Podczas gdy terroryści wojenni!...
— Prawdziwymi anarchistami są teraz ci, co stoją u steru rządu — mawiał ironicznie. — Ci wszys-