Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wojny. Nie miał już tej strasznej i upartej miny, jaką wszystkich od siebie odstręczał. Oczy mu błyszczały pustą wesołością, ręce lekko się trzęsły, plecy się pochylały. Argensola, który zawsze uciekał, spotkawszy go na ulicy i z wielkim strachem przemykał się kuchennemi schodami w jego domu, powziął do niego nagle zaufanie. Straszliwy Desnoyers uśmiechał się do niego po koleżeńsku, tłumaczył się ze swoich odwiedzin.
Chciał koniecznie zobaczyć mieszkanie syna. Biedny staruszek! Ciągnęło go tu coś, niby kochanka, który, aby sobie osłodzić samotność, zwiedza miejsca, kędy przebywała jego umiłowana. Nie wystarczały mu już listy Juljana; potrzebował ujrzeć jego dawną siedzibę. dotknąć się przedmiotów, które go otaczały, odetchnąć tem samem powietrzem; pogadać z jego serdecznym przyjacielem.
I spoglądał na malarza ojcowskiemi oczyma... „Zajmujący chłopiec ten Argensola“ Zapomniał całkiem, że, nieznając, nazywał go „bezwstydnikiem“ dla tego tylko, że dzielił rozwichrzone życie jego syna.
Desnoyers rozglądał się z upodobaniem po pracowni. Znał dywany, meble, drobiazgi, pozostałe po dawnym właścicielu. Przecież je sam kupował, a miał pod tym względem doskonałą pamięć, pomimo że tyle rzeczy nabył w życiu. Ale teraz szukał tu czegoś osobistego, co by mu przypominało tego, którego nie było. I wzrok jego spoczął na obrazach ledwo naszkicowanych, na studjach niepokończonych, zapełniających kąty.