Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 01.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc pod stopami chrzęst żwiru alei. Przez dwadzieścia dni stąpał tylko po deskach, machinalnie, niby koń picadora, trzymając się łukowatego szlaku pokładu. Stopy jego nawykłe do niepewnej powierzchni, zachowały jeszcze na stałym gruncie pewne poczucie elastycznej ruchliwości. Zaczął przechadzać się tam i napowrót, nie budząc ciekawości siedząc publiki. Jakieś wspólne zajęcie zdawało się pochłaniać wszystkich: kobiety i mężczyzn. Gromadki wymieniały głośno pomiędzy sobą swoje wrażenia. Do tych, którzy trzymali w ręku dziennik, zbliżali się sąsiedzi z pytającym uśmiechem. Zniknęła bez śladu nieufność i wstzemięźliwość, które skłaniają mieszkańców wielkich miast do trzymania się od siebie z daleka i mierzenia się wzrokiem nieżyczliwie.
— Rozmawiają o wojnie — pomyślał Desnoyers — cały Paryż o niczem innem nie mówi w tej chwili, tylko o możliwości wojny.
Poza obrębem ogrodu dawał się zauważyć ten sam niepokój, zbliżający do siebie ludzi po bratersku. Przekupnie gazet krążyli po bulwarze, wrzeszcząc nowiny wieczorne. Publiczność skupiała się dokoła nich, wyrywając sobie z rąk dzienniki.
Każdego z czytających otaczali wnet przechodnie, prosząc o wiadomości, lub wspinali się na palce by ponad ich plecami odcyfrować tłuste czcionki sensacyjnych tytułów zapełniających szpalty. Na ulicy des Mathurins, po drugiej stronie skweru, czereda robotników zgromadzonych pod werandą tawerny słuchała objaśnień towarzysza, wymachującego dzienni-