Strona:Herold Andre-Ferdinand - Życie Buddy.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak postanowili. Ale im bardziej zbliżał się Błogosławiony, tem większy ich ogarniał niepokój. Byli, jako ptacy w płonącej klatce, żądni wylecieć co prędzej. Wili się, jak chorzy, i wkońcu, zapominając uchwały, pobiegli witać Błogosławionego i kłaniać mu się. Jeden wziął z rąk jego misę, drugi zdjął zeń płaszcz, trzeci podsunął krzesło, dwaj inni przynieśli wody dla umycia nóg, a wszyscy razem wołali:
— Witajże nam, witaj, bracie, i usiądź pośród nas.
Błogosławiony siadł, a umywszy nogi, rzekł onym pięciu uczniom:
— Nie nazywajcie mnie bratem, o mnisi. Jestem Święty, jestem Mąż Doskonały, jestem najwyższy Budda. Otwórzcie uszy wasze, o mnisi. Znaleziona jest droga, wiodąca do wyzwolenia. Ukażę wam ją i nauczę prawa, tak że, słuchając mnie, poznacie prawdy święte.
Ale ci pięciu odparli:
— Oddając się ongiś surowym ćwiczeniom pobożności, nie osiągnąłeś wiedzy doskonałej, jakże ją znać teraz możesz, żyjąc w dostatkach?
— Mnisi! — rzekł Błogosławiony. — Nie żyję zgoła w dostatkach i nie wyrzekłem się żadnego z dawnych celów moich. Jestem Święty, jestem