wybuchnęła potokiem łez, nigdy już wobec niej nie gwizdał. Sądził, że jej to sprawia przykrość; jaka moc daną mu była w tych tonach, tego nie przeczuwał nawet.
Tylko czasami czuł się dumnym, gdy popatrzał ku białemu dworowi, że przecież nauczył się gwizdać a kiedy osobliwie udała mu się jakaś fantazya, myślał sobie: „Kto wie, czybyście wyśmieli mnie teraz, gdybyście to posłyszeli!“
Ale już nigdy nikogo ztamtąd nie spotkał.
Od niejakiego czasu pan Meyhöfer nosił się z wielkiemi planami. Odkrył, że torfowiska, które szerokim łukiem otaczały wydmę pustą, mogłyby stanowić znaczne a pewne źródło intraty. Już dwa czy trzy razy, kiedy miał nóż na gardle, w ostatecznej potrzebie kazał ciąć torf i po pięć fur jednokonnych wysyłał do miasta. Potajemnie, co prawda, całkiem potajemnie, bo był za dumnym na to, aby się narażać na porównanie z prostym chłopem, co furkami torf wozi do miasta. Ludzie jego wówczas przywozili za każdym razem po dwadzieścia, dwadzieścia pięć marek gotówki za torf i opowiadali, że nieraz znacznie więcej dałoby się uzyskać, bo torf czarny, zbity, był pokupnym na targu artykułem.
Ale niepodobna było skłonić Meyhöfera do tego rodzaju eksploatacyi.