Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   280   —

żadnych wyjaśnień, co znaczył ten wybuch, te łzy — i trzymać się zimno i zdaleka.
Tymczasem dziewczyna, uspokoiwszy się pod oknem, zbliżyła się znów do łóżka i ozwała się pokornym, jakby złamanym głosem:
— Przepraszam pana. Niech się pan na mnie nie gniewa.
On zaś przymknął oczy i dopiero po długiej chwili odpowiedział:
— Ja się, panienko, nie gniewam, ale potrzebuję spokoju.
— Przepraszam — powtórzyła jeszcze pokorniej.
Jednakże zauważyła natychmiast, że on mówi jakimś innym tonem, bardziej suchym i zimnym niż poprzednio i ogromna niepewność odbiła się na jej twarzy, nie wiedziała bowiem, czy to jest chwilowe niezadowolenie chorego, który istotnie chce spokoju, czy też obraza panicza, za to, że ona, dziewczyna służebna, ośmieliła się zdradzić ze swemi uczuciami. Bojąc się jednak narazić mu się w czem powtórnie, zamilkła i, siadłszy na tem samem krześle, na którem siedziała panna Anney, wzięła z komody przyniesioną poprzednio robotę i poczęła szyć, spoglądając