Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   268   —

rządku; następnie pootwierał sam okna, by odświeżyć przesycone jodoformem powietrze.
— Pyszny poranek — mówił — co? Zdrowie z nieba leci. — Okna niech będą otwarte cały dzień. Jak tylko zaprzęgną, pojadę do miasta, bo mam chorych, którzy nie mogą czekać. Ale wrócę wieczorem i przywiozę dozorcę do posług przy rannym...
Poczem zwrócił się do panny Anney:
— Niech tylko pani nie przyjdzie do głowy samej po mnie jechać. Ranny ma się doskonale i gorączki — ledwo tam, ledwo! Panią Krzycką zobaczę jeszcze przed odjazdem. Nie trzeba jej przez cały dzień puszczać z łóżka — i niech jej kuzynki pilnują. Panu także zalecam łóżko. Oddychać można, wzdychać — nie. Ha! Wrócę koło piątej wieczorem — oczywiście, jeśli mi nie każą połknąć po drodze paru pigułek z socyalistycznej apteki. To modne teraz lekarstwo i trzeba przyznać, że działa szybko.
— Co się dzieje z matką? — zapytał zaniepokojony Władysław.
Na to Szremski zwrócił się znów do panny Anney:
— Niech mu pani każe leżeć cicho, bo mnie nie słucha. Matka pańska nie ma piętnastu lat.