Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   267   —

Nastąpiła chwila milczenia.
— Niech pani pójdzie spocząć! — ozwał się błagalnym głosem Krzycki.
— Pójdę, pójdę, chociaż wcale nie jestem zmęczona. Przez pierwszą połowę nocy siedział przy panu pan Groński, a ja spałam. Doprawdy, że nie jestem zmęczona — i wyśpię się jeszcze w dzień. Niech się pan stara usnąć. Trzeba nie patrzeć na mnie i zamknąć oczy, to sen sam przyjdzie. Dobranoc! — a raczej dzień dobry! — bo na świecie już dzień.
Jakoż na niebie różowiły się już i złociły zorze poranne, a słońce miało zejść lada chwila. Światło zielonej lampy mdlało coraz bardziej i zlewało się z blaskami dnia. Władysław, chcąc okazać, jak słucha każdego słowa swej umiłowanej opiekunki, przymknął oczy, udając, że śpi, ale po pewnym czasie na korytarzu dały się słyszeć kroki i wszedł doktór w towarzystwie służącej panny Anney, na którą przychodziła kolej czuwania. Doktór zaspany był okrutnie, tak, że zamiast oczu, widać mu było tylko dwie szparki, otoczone nabrzękłemi powiekami — ale wesół i hałaśliwy, jak zwykle. Obejrzał bandaże, uznał, że opatrunki trzymają się dobrze, zbadał puls chorego, znalazł, że wszystko w po-