Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   229   —

— Teraz przecie wiosna i ptaki nie odlatują.
— A jednak panie zbierają się do odlotu — ozwał się z westchnieniem Krzycki.
— Prawda — odpowiedziała Marynia — ale dlatego, że ciocia wyjeżdża. A i ona (tu pokazała szpicrutą na pannę Anney) namawia nas, żebyśmy pojechały wszystkie trzy tam, dokąd doktór ciocię wyśle.
Poczem do Krzyckiego:
— Pan nie uwierzy, jaka ona poczciwa i jak ciocię pokochała.
— Ja nie uwierzę — ja? — zawołał z zapałem Krzycki.
Lecz panna Anney, która przed chwilą zapytywała go, czy można kogo tak prędko pokochać, zmieszała się ogromnie i, puściwszy lejce, poczęła obu rękoma poprawiać coś przy kapeluszu, chcąc zakryć niemi spłonioną jak zorza twarz.
Krzycki miał niebo w sercu, a panna Marynia czas jakiś spoglądała swemi przeźroczystemi oczyma to na niego, to na nią, gdyż nie było już i dla niej tajemnicą, że Krzycki był po uszy zakochany — a rozciekawiło ją to i bawiło niesłychanie.