Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   199   —

— Szkół, rejencie, szkół, na miłosierdzie boskie!
A rejentowi krew uderzyła z oburzenia do głowy.
— Coś się pan wściekł! — wołał. — Czego pan mną trzęsiesz jak gruszką!
— Prawda — rzekł, puszczając go doktór — prawda! Ale bo do jakiego stopnia niektórzy z tych biedaków nie mają o niczem pojęcia — to aż płakać się chce i śmiać razem.
— Nie: śmiać się nie chce — rzekł Groński.
— Wie pan, że czasem tak! — zawołał doktór. — Bo posłuchajcie mego drugiego przykładu. Zeszłej niedzieli byłem zmęczony jak pies i pojechałem trochę odetchnąć do Gorczyńskiego lasu, za miasto. — W lesie idzie naprzeciw kilkunastu robotników, którzy także wybrali się widocznie na majówkę. Widzę, że niesie jeden czerwoną chorągiew na świeżo ostruganym kiju. Zapewne przyniósł ją w kieszeni i dopiero w lesie przyczepił. Dobrze! Myślę sobie — socyaliści! Aż tu, gdy byli już blizko, słyszę, że ten, który niesie chorągiew, śpiewa w niebogłosy na nutę: »Bartoszu! Bartoszu«, to co wam powtórzę — i daję słowo, nic nie ujmę, nic nie dodam: