Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 01.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   190   —

a raczej wymuszają je od bojaźliwych postrachem — i że byli i u niego, ale im odpowiedział, iż dał na chleb, a nie da na bomby. Grozili mu śmiercią — za co wyrzucił ich za drzwi.
I na chwilę zamilkł, albowiem przyrodzona mu zapalczywość wzięła w nim górę nad smutkiem, począł tylko toczyć gniewnie oczyma i poruszać tak zawzięcie szczękami, jakby chciał zjeść wszystkich socyalistów razem z ich czerwonym sztandarem.
A następnie, wysapawszy się, mówił dalej:
— Onegdaj przysłali mi wyrok śmierci, który zapewne wykonają, gdyż oni, niby wypowiedzieli wojnę rządowi, a mordują własnych rodaków. No! mniejsza o to! Trzy dni temu zabito w mieście majstra blacharskiego i dwóch robotników z fabryki cementu. W Wilczodołach, o parę wiorst stąd, napadnięto i poraniono pana Baczyńskiego i zrabowano za jedną drogą monopol. Szremski — ten doktór, po którego pan przyjechałeś i którego optymizm stoi mi już kością w gardle, powiada, że to burza przechodnia. Tak! wszystko przechodzi — i pojedyńczy ludzie i całe narody. Boję się, że właśnie nasz przechodzi. Bo stajemy się narodem bandytów,