Strona:Henryk Sienkiewicz - Publicystyka tom IV.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to jednak powód, ażebyśmy pobłażając wspólnej wadzie mieli milczeć w sprawie tak ważnej.
Mówi nam pismo owo: „Nie widź w oku brata twego źdźbła, kiedy w swojem belki nie widzisz“. Doprawdy, gdybyśmy nawet nie widzieli, inni nie omieszkają jej dojrzeć, my zaś, ostrzeżeni, będziem się starali z oka ją sobie wyciągnąć, — a gdy za naszym przykładem pójdą wszyscy, rozpocznie się właśnie ów zwrot ku lepszemu, którego pragniemy.
O nic więcej nam nie chodzi.
Mamy też nadzieję, że patrząc tak na sprawę, potrafimy się porozumieć i z tem pismem, które pierwsze o naszych uwagach wspomniało, i z każdem innem. My będziem się starali pracować nad oczyszczeniem języka, starajcie się i wy. Powodu do sporów tu nie ma. Wszyscy, razem wzięci, jesteśmy dziennikarstwem piszącem w jednym języku i dla jednego społeczeństwa, sprawa zatem jest wspólną.
Zadanie, jakie leży przed nami, nie należy do łatwych, dlatego potrzeba pracować nad niem połączonemi siłami. Rozumiemy to dobrze, że w pismach codziennych, wydawanych z pośpiechem, trudno uniknąć wyrazów obcych, zwłaszcza takich, które utarły się już jako nazwy ścisłe; rozumiemy jeszcze lepiej, że niektóre, jak np. bank, teatr, handel, idea, itp., muszą pozostać, bo nie ma na ich miejsce swojskich. Uwagi uczynione nam co do wyrazu „renta“, są słuszne, ale z drugiej strony setki wyrazów obcych dałyby się zastąpić. Przed niedawnym jeszcze czasem nauka lekarska nie miała odpowiednich nazw ścisłych, — dziś je posiada; toż samo uczyniono w in-