Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
W KRAJU.
I.

Od lasu, ku dworowi w Różycach szli zaśnieżoną drogą dwaj młodzi ludzie ze strzelbami na ramionach.
Młodszy z nich, Marek Kwiatkowski, szesnastoletni chłopak, o delikatnej, niemal dziewczęcej twarzy i smutnych oczach, wysmukły jak trzcina, wyglądał trochę na pazia, trochę na poetę; starszy, Stanisław Cywiński, rosły, barczysty, rumiany, przedstawiał skończony typ młodego wiejskiego szlachcica.
Rozmawiali tak żywo, że chwilami stawali, jeden naprzeciw drugiego, by tem swobodniej wypowiedzieć, co każdy miał na sercu.
— Nie — mówił Marek — ja całą duszą, całem sercem wyrywam się do nich i nie cofnę się za nic na świecie. Ach! zwłaszcza po tej odezwie Dąbrowskiego!... Wiesz zresztą, że i tak nie mógłbym tu wytrzymać.
— A stryj szambelan? Dlaczego rozmowę z nim odkładasz z dnia na dzień? — zapytał Cywiński.
— Odkładałem, bo nie mogłem mówić otwarcie. A przytem cóż nas o legjonach włoskich dochodziło? Głuche wieści, w których nie było nic pewnego