Strona:Henryk Sienkiewicz - Legjony.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzu czuć było mdły zapach krwi; na oknie leżały pokrwawione bandaże. Anusia poiła co chwila ojca odwarem ziółek, tłumiąc czkawkę, której jej nabawiło gwałtowne hamowanie łkań, a pani Cywińska wzięła obu młodzieńców do drugiego pokoju, i tam ze łzami w oczach, ale zarazem z tą pewną skwapliwością, jaką kobiety, pilnujące chorych, okazują zawsze, gdy mogą zwiastować pomyślne lub niepomyślne nowiny, poczęła szeptać:
— Źle! Może do wieczora nie dożyć; trzeba posłać po księdza.
Stanisław stropił się ogromnie.
— Jakto? To naprawdę?
— Niezawodnie, niezawodnie! — szeptała prędko pani Cywińska. — Przed chwilą począł się rozglądać po pokoju, jakby czegoś szukał, i nos mu się robi coraz ostrzejszy. Ach, Matko wielkiego miłosierdzia! Anusia też to rozumie. Biedna dziewczyna zostanie sama jak palec, ale temu się zaradzi. Tymczasem trzeba księdza i to prędko.
— Ja — rzekł Marek — miałem i tak jechać do Leżnicy, więc wstąpię do proboszcza i wyślę go natychmiast.
— Bóg zapłać, tylko niech się waćpan pośpieszy, póki chory choć chwilami przytomny.
W kilka minut później Marek pędził już do Leżnicy, leśną, niecałkiem jeszcze rozmarzniętą drogą. Myślał przedewszystkiem o tem, że stary nadleśny umiera, że trzeba mu księdza, ale zarazem przypominał sobie, że jedzie z ostatniem pożegnaniem do Klarybelli. Chciał ułożyć jakieś odpowiednie wznio-